Sunday, June 1, 2008

flickr.com/sosalty



www.flickr.com



Saturday, May 31, 2008

ZDJĘCIA

Po powrocie cierpię na chorobę kesonową, za szybkie wynurzenie do wszystkich spraw. Wrzuciłem kilka zdjęć, są tu

Thursday, May 15, 2008

Malba + Recoleta

dzis, czyli sztuka i smierc.

Tuesday, May 13, 2008

El Ateneo

Wczoraj schodzilem nogi na amen, zakotwiczylem wiec w ksiegarni El Ateneo, powstalej z dawnej sceny. Teraz na deskach jest kawiarnia, regaly na widowni i balkonach, loze sluza za czytelnie. Przyjemnosc duza.

Dzisiaj juz shopping wyjazdowy, ostatnie halsowania po uliczkach Palermo, bife de chorizo gigant. Poza tym potropilem Gombrowicza w Buenos. Ciekawe, ale jego slady, Borgesa, Marqueza i Che Guevary przecinaja sie w mojej dzielnicy. Bardzo mnie to nie wciaga, ludzie lepiej i mocniej zostaja na papierze niz marmurze czy ceglach. Ciekawie jedynie konfrontowac miejsca realne z tym co poszlo w papier.

Juz czuje jak mnie opadaja powoli sprawy polskie. Jak sfora psow czekajacych za bramka, kiedy juz wiadomo ze lada chwila bede przechodzil. Zreszta tak naprawde to juz mnie dopadly kilka dni temu. I pisac mi sie odechcialo.

Monday, May 12, 2008

ASADO + San Telmo

Krotko, bo pozno i jestem na niedosnie. Wczoraj, w sobote najpierw wizyta w Al Interiorze, pysznne wloszhiszpanszczyzny, potem tradycyjne argentynskie BBQ, czyli asado. Duzo miecha, wina, tance i rozmowy. Rano pozno z lozka, bunt przeciwko slodyczom na sniadanie, wiec bagieta z awokado i w miasto z chlopakami, lokalsami. Do San Telmo, czyli starej, tradycyjnej dzielnicy graniczacej z Boca, robotniczo-portowa. Tam spotkalismy jeszcze dziewczyny z hostelu, Brazylijki, poszwendalismy sie po wielkim pchlim targu, posluchalismy muzyki, slonce caly czas mocno grzeje, choc niektore drzewa juz lyse, inne zolcia zalane. Potem ja sie odlaczylem, by sie spotkac z Karolina z Wroclawia, ktora studiuje na tutejszym uniwerku. Ja znowu jem krwista wolowine, na placu ludzie spontanicznie tancza tango, ktos przeciaga im nad glowami sznur zarowek gdy zmierzcha. Powoli zapelniaja sie knajpy, choc kuchnia nie rusza zwykle przed 20, ludzie przychodza okolo 23, a do klubow rusza sie nie przed 1. Jest cieplo, leniwie, sympatycznie. Metro tylko do 22, za to autobusy kursuja cala dobe i nie ma podzialu na dzienne/nocne. Maszeruje jeszcze kilkanascie przecznic, absolutny spokoj, ludzie z psami, gwar z knajp. Dobrze. Tylko wiatr czasem zawieje az z Polski. Bo tutaj spokojnie.


pchli
elegancja Francja, Wlochy i Hiszpania
Karolina
ta Brazylijka swietnie tanczy i ma cos w sobie z dziewczyn od Jobima Brazylia, Norwegia i UK na naszym dachu
Angelina Jolie i (nie jej) chlopak, ktorego uroda zniewolila, wiec zniewolil i on
my
Orquestra Tipica Imperial, przywracaja tango, mam plyte

Saturday, May 10, 2008

1 dzien

Uwazna Czytelniczka pyta czy aby blog nie jest podrasowany i rzeczywiscie wiode zycie wagabondy. Odpowiadam niezwlocznie. Tak, miewam chwile trudne. Dajmy na to nie dalej jak wczoraj obralem kierunek bez planu i nieoczekiwanie znalazlem sie w krolestwie warsztatow samochodowych. A haslo z mojego muru: “Time is love” zastapilo inne, pobieznie jedynie pokrewne: “Fuck all day… Fuck all night”. Po drodze mijalem puste magazyny, silownie (gym Spinosa, czy watla roznica miedzy z a s usprawiedliwia watlych filozofow?), chlopca – androida zachecajacego do wybrania czegos z bogatej kolekcji lekko poszarzalych z braku ruchu fartuchow, tak popularnych w branzy medycznej. Mijalem tez grupy ortodoksyjnych Zydow, szklarzy (na ile bezkompromisowych w szybownictwie nie wiem nic). Mozna by uznac te fragmenty podrozy przez miasto za stracone, ba, mozna by wrecz twierdzic bezczelnie, ze po prostu zabladzilem i nie potrafilem znalezc drogi nawet po tym, jak nie bez wstydu wyciagnalem tkwiaca gleboko w worku na placach mape. Podkreslac, ze ostatecznie wrocilem jak niepyszny po wlasnych sladach, tlumaczac przed samym soba szybszy oddech tempem wedrowki a nie pozna, pozmroczna pora zwiedzania slabo oswietlonych warsztatow i firm oponiarskich (choc ograniczalem sie tylko do tych handlujacych sprzetem mocno przechodzonym i gdzie interesu pilnowal zwykle jeden, za to bardzo duzy pies).
To wszystko mozna by kleic w argument na rzecz dowiedzenia porazki. Wystarczy przeciez te przepuszczone przez palce godziny skonfrontowac z tym, co Buenos mialo w tym czasie do zaoferowania, wymienmy pierwsze z brzegu: oszalamiajace przedstawienia na deskach Centrum Borgesa czy dyskretne i uwodzicielskie milongi w teatrzykach San Telmo.
Nie we wszystkim jednak zdaje sie na przypadek. Zwalasza jesc nie warto przypadkowo. Jako ze ograniczona moja hiszpanszczyzna pozwala mi zjesc niewiele, a moze raczej nie w ilosci problem a w zamawianiu rzeczy nowych. Nie zawsze mozna wycelowac palcem w talerz sasiada wyrywajac sie z zamknietego kregu potraw znanych. Czytam wiec. Napedzany wczoraj zadza zjedzenia czegos dobrego po calodniowym poscie, porzucilem wizerunek bywalca i chlopaka lokalnego, ktory przestrzen Palermo Viejo przemierza z rekami w kieszeniach jak swoja i zrobilem to czego nie lubie, oznakowalem sie mapa. Ruszylem jak skaut idacy na azymut do znaku z szyszek po pierwsza brazowa odznake tropiciela. (Mala dygresja, moj cynizm ma podbudowe historyczna, otoz swoje pierwsze i jedyne sprawnosci harcerskie zdobylem wraz z gorzkim doswiadczeniem splugawienia doroslego swiata – otoz wylosowalem je z papierowej torby jadac na oboz harcerski oplaciwszy wczesniej skladki wstecz za poltora roku. Podla ta historia jest jeszcze podlejsza, otoz “tropiciela” nie przyniosl mi nawet przypadek, wymienilem sie za “spiewaka”, uznajac ze kazde oszustwo ma granice).
Do rzeczy. Nie znalazlem. Nie znalazlem "Artemizji" serwujacej - jak napisano - kuchnie semiwegetarianska (tzn. dostaniecie tam miecho, acz wstydliwie ukryte na sportowych stronach menú). Po prostu po raz kolejny Lonely Planet Buenos Aires 2005 okazal sie nieaktualny. Cos tam juz wyroslo, inne zgaslo, gdzies przenioslo – sie. No wiec byle do domu, zawsze jest supermercado “Los Angeles” i pizzería “Pizza y Café”. I tylko w skroniach pulsuje namietne i pelne buntu: Nie tak to mialo dzisiaj byc, przy piatku. Dotarlszy wiec do domu zataczam jeszcze jedno kolo by natrafic na knajpe tylez przyjemna co pusta. Wchodze. Sympatyczny wlasciciel dopytuje z nieukrywanym zdumieniem czy ja aby na pewno na obiad (jest dopiero po 20) i czy to mozliwe, ze sam? Oba te klopotliwe pytania kwituje jednym szybkim skinieniem glowy. Bycie pierwszym i jedynym klientem ma same zalety (oprocz oczywistych wad, do ktorych niewatpliwie zaliczyc nalezy zabijanie czasu potrzebnego kuchni kompulsywnym czytaniem nudnego przewodnika). Najpierw czekadla. Pyszne pikle, grzybki, cukinie i co tam jeszcze, krotko: marynatki (wedlug receptury hiszpanskiej babki wlasciciela). Kielich wina przepastny. Woda. Grzanki ziolami przetarte. Chwile rozmawiamy o glownym zamowieniu. Idzie to tak, on: co chcesz, ja: co macie dobrego; mamy to co chcesz; co chce? to chcesz? to wlasnie.
I rzeczywiscie , TO bife de chorizo jest nie do pobicia. Nie towarzysza mu jakies obmierzle frytki ni nawet kartofle, tylko przypieczone papryczki, grzyby, salaty. I jeszcze na moja wielka tesknote za zielenina/surowizna wielka misa roznych lisci, pomidorow z oliwa.Wiec jeszcze jeden kielich wina splukany woda czysta, przejrzysta. I deser, mus z owocami, (skad te maliny pachnace pod koniec jesieni?). I espresso. I kwita, najlepiej wydane 80 peso. W glowie przyjemnie sie kolysze dzien caly, do domu blisko. I dostalem magnes na lodowe: Parrilla Restaurante Al Interior, tel. 4779-2463. Maja tez na wynos. Polecam!





Friday, May 9, 2008

· · ·


nie chce mi sie pisac, zmysly w trybie ·zapis· / nie ·odczyt·
chodze po 14 godzin po miescie, rejestruje: przez nos/uszy:wzrok/dotyk
ps moje okno, moj kapelusz

Thursday, May 8, 2008

TIME IS LOVE!




Buenos to miasto europejskie rzucone w Ameryke Poludniowa. Ale wszystko jest europejskie a rebour. Po pierwsze pory roku. Teraz konczy sie jesien. Platany rzucaja liscie. Slonce slabiej grzeje, co oznacza ok. 20´C po poludniu. W powietrzu wisi jakas nostalgia. Choc jest cieplo wszyscy ubrani solidnie, wreszcie mozna przez ciuch pokazac styl. A to tu wazne. W mojej dzielnicy ulicami przechadza sie tyle pieknych dziewczyn i kobiet, ze pod tym wzgledem to miasto bije na glowe Paryz, NY, Tokyo. I nie tylko pod tym. Jest cos nieuchwytnego w tutejszej atmosferze. Wielkie, pyszne miasto, ale pelne pekniec, pozarastane; czyste ale nie sterylne. Nikt nie zwraca uwagi na sygnalizacje swietlne, godziny zycia towarzyskiego sa przesuniete mocno w noc. Kiedy widzi sie eleganckie kobiety i mezczyzn w dekoracjach miasta jest sie w Europie. Ale dostaje sie cos wiecej, klimat, inne tempo, styl zycia. W tej podrozy widzialem wiele cudow przyrody, a jednak kocham miasto. Miasto - zwienczenie umiejetnosci, talentow, mysli ludzkiej. Przestrzen oswojona, zdegradowana ale i podniesiona do potegi. Pelnia zycia.
Rzadzi haslo, ktore ktos wypisal na budynku w ktorym mieszkam: Time is Love.

Tuesday, May 6, 2008

Solty/Salta

Po dwoch dobach w autobusie i przejechaniu cudownej Salty (wielkie kaktusy i przepiekne mustangi) dotarlem do Buenos, musze znalezc mieszkanie, mam juz cos na oku w Palermo Viejo, w sasiedztwie domu Borgesa ;) Bede donosil.


Uwagi: nadal nie moge robic komentarzy przy blogu Agatona i Fali (czy dalyscie mi bana?), malo kto zlapie gre z tytulu (stare czasy).

Monday, May 5, 2008

Bolivia plonie


jaka democratia taka casa

W dniu referendum w Santa Cruz do La Paz zjechaly tysiace demonstrantow. Strzaly na ulicach, wiece. Zdezydowalem, ze wylatuje z miasta. Serwis na lotnisko nie dziala, ulice zablokowane. Do lotniska trzeba dostac sie przez najbiedniejsza dzielnice El Alto. Nie da rady jechac, wszedzie tysiace demonstrantow. Trzeba sie przebic na piechote, mijam skandujace tlumy, zwiazkowcow, biednie ubranych wiesniakow, ktorzy sciagneli do stolicy, nigdzie sladu bladej twarzyo. Udaje sie, lece do Sucre. Inny swiat. Szybko cos jem, przebiegam przez rynek by miec w glowie kilka zapamietanych obrazow i decyduje sie jechac na noc do Villazón, na granicy z Argentyna. Takim wrakiem jeszcze nie jechalem. Drogi wylacznie szutrowe, lub w ogole bezdroza. Kierowca wali jak szatan, halas okropny, pudlo busa tak dygocze, ze zdajes ie ze za chwile wypadna wszystkie szyby. Krajobrazy ksiezycowe, male osady, kaktusy, ludzie zatuleni w co sie da, niebo gwiazdziste bardzo blisko. Strumienie zamarzniete! Lecimy droga poprowadzona wsrod pionowych skal, to znow przez wielkie pustkowia. Jest piorunsko zimno, okna nieszczelne. Najpierw przykrywam sie spiworem, potem, wchodze do srodka, potem zawijam tak szczelnie jak sie da, by skonczyc w srodku, z gumka zacisnieta nad glowa. Jade jak wor kartofli, rzucany na prawo i lewo, po ciemku, by nie wpuszczac wraz ze swiatlem powietrza jak lod. W koncu po 13 godzinach takiej jazdy docieram na granice. Wypijam mate de coca, ale piszac rece mam nadal zgrabiale. Jedyny chyba internet tutaj. Przygladaja mi sie, jestem jedynym gringo. Kupilem za ostatnia kase bilet na TransAmericano. Za godzine ruszam do Buenos Aires. Ponad doba w autobusie.

PS Lacze jest tak wolne, ze ledwo udaje mi sie cos opublikowac po kilku probach, o zdjeciach nie ma mowy, zreszta nie robilem ich podczas zadymy, staralem sie z czapka na oczach wpisac w tlum, ale i tak zdradzala mnie rudziejaca broda ;)



Saturday, May 3, 2008

La Paz

La Paz to trzeci swiat w pigulce, wielkie miasto w niecce. Najwyzej polozona stolica swiata (3600-4100m n.p.m.) Tysiace domkow, budek z czerwonej cegly. Miasto sie dusi. Choc na dole jest najbogatsza czesc, tam stoja wszystkie spaliny i wyziewy miasta. Jest brudno. Smierdzi, nos co chwila lowi inny odor, resztki, zgnilizna, uryna. Dziewczyna obok nas kucnela w centrum, nie szukala toalety. Jeden wielki sciek. Psy walesaja sie po miescie. Samochody nie zwracaja najmniejszej uwagi na przechodniow. Policja narodowa nie reaguje, zreszta chlopcy z tej formacji wygladaja jak czlonkowie karteli narkotykowych. Knajpa polecana przez przewodnik tak brudna, ze po obiedzie walnalem w innej knajpie duza whysky. Kosztowala wiecej niz caly obiad, ale ceny sa tu bardzo niskie.

Kiedy wjezdzalismy do miasta niektore ulice byly zablokowane, demonstracje, tlum pali kukly. Jutro referendum dotyczace autonomii dla departamentu Santa Cruz. Oczywiscie nic z tego nie bedzie. Prezydenci Wenezueli Hugo Chavez i Nikaragui Daniel Ortega oraz kubański wice Carlos Lage juz wydali wspolna deklaracje popierajaca przywodce Boliwii.

Jutro wale do Sucre, kolonialne miasto z bialego kamienia.

Isla del Sol


trzcinowe, sztuczne wyspy na jeziorze Titicaca

fiesta w Copacabanie


na lodzi w drodze na wyspe Taquilla


tragarze szyb


Copacabana, Bolivia

jw

jw



wyspy szczesliwe

fiesta

5 w komplecie

kobiety na fali


Copacabana, Boliwia

blizniaczki na Taquilli

Copacabana, fiesta ku czci Chrystusa

Isla del Sol i Sol


moje ostatnie koordynaty, wysokosc ponad 4100 m npm

Z Machu Picchu do Puno nocnym, tam bez przystanku lodzia na wyspy zbudowane z trzciny na jeziorze Titicaca. Mieszane wrazenie, nie tylko wyspy byly dla mnie sztuczne. Brudne dzieciaki fotografowane przez turystow, choc moze maja na tym wielkim jeziorze enklawy nie wystawione na zer. Potem wyspa Taquilla. Zupelnie inne ciuchy maja lokalni (i zwyczaje, jakby caly czas byli na lekkim haju, Kobe – liscie! - tu wszyscy wala caly dzien, faceci maja specjalne woreczki przy pasie i czestuja sie jak papierosami). Ja spalony sloncem niemilosiernie. Wygladam jak mutant, glowa Mulata na korpusie Angola. Oblaze platami, ale uzyskalem odcien nie do osiagniecia przy opalaniu sie na malych wysokosciach.
Powrot. Mamy jechac nocnym do granicy. Bunt zalogi. Zostajemy na noc w milym hostelu. Ruszamy rano do granicy Boliwijskiej. Przekraczamy, autobus na peruwianskich tablicach musi zostac, przechodzimy na piechote i jedziemy minibusem. Wszedzie foty Evo Moralesa o fryzurze Wodeckiego. Jestesmy w Copacabanie. Orientuje sie ze na granicy w autobusie zostal moj softshell z gpsem w srodku. Biegne pod gore, co na tych wysokosciach rozwala pluca, wymieniam pare dolcow, wskakuje do pierwszej taxowki i krzycze: granica, rzucam tez ¨rapido, rapido¨. Smigamy z zawrotna predkoscia, jeszcze jest! Zabieram kurtke. Cala powrotna droge kaszle mimo ssania cukierkow (tez z koki). Na miejscu okazuje sie ze za chwile odchodzi ostatnia lodz na Wyspe Slonca. Jak to Sol ma nie byc na Isla del Sol? Wieje, jesioro wielkie jak morze. Jestem. Droga pod gore i schronisko. Ludzie senni, ale sympatyczni. Niestety dopadla mnie choroba podroznikow - biegunka podróżna, zwana też zemstą Montezumy. Poza tym jest wysoko, czlowiek meczy sie podwojnie. Biore Laremid. Ogladam gwiazdy, sa cholernie blisko. Spac. Jeszcze tylko kilka naparow z munio, lokalnego krzaka pachnacego mieta, na zoladek. Wstaje rano. Ruszam na pobliska gore, szczyt, gps pokazuje ponad 4100. Szybki marsz na dol do zatoki i mala krypa do Copacabany. Jestesmy sloczeni w malej, krytej lodce jak uciekinierzy z Kuby, woda prawie przelewa sie przez burte, spaliny wala do srodka. Docieramy. Hostel z widokiem na zatoke. Obiad, wreszcie, warzywa, zupa z tomatow i butelka chilijskiego wina na dwoch. Podobno niedobrze na tych wysokosciach, ale czerwone buduje czerwone krwinki a te na wysokosci potrzebne ,) No i zoladkowi na odsiecz, czerwone doskonale. W miescie fiesta, ktora mnie porywa. Male Rio. Zespoly tancerzy, wszyscy przebrani, pijemy jeszcze duzo piwa z poznanymi ludzmi, kibicuja tancerzom cale rodziny. Pijemy. Fiesta trwa caly dzien, tancze z nimi, gringo w tancu wzbudza entuzjazm, bawimy sie w szalenczym, transowym rytmie podawanym przez bebny wsparane trabkami i trabami do zmroku. Sprzedaja jedzenie, niesamowity gwar, to swieto religijne na czesc Chrystusa. Chyba malo gdzie sie Go czci tak hucznie. Padam, ale jest dobrze. Bilety do La Paz na jutro rano juz kupione. I uzywany przewodnik po Buenos Aires w swietnym malym sklepiku tez. Cobym nie mial wyjscia!

PS Historia z Russellem Crowem trwa! Wczoraj na Russella zaczepily mnie w hostelu dwie dziewczyny z Izralea, zgodzilem sie na fote nawet ;)

Tuesday, April 29, 2008

Coca-nie-Cola

Dla sledzacych moj stan zdrowia krotki komunikat: jest dobrze! Pokasluje sobie jeszcze ale dalem rade, te wszystkie czosnki, limony, tutejsze propolisowe specyfiki, pokatnie parzone herbaty, zawalanie sie warstwami ciuchow, spanie w polarze, gaciach termicznych i spiworze przyniosly efekt. I tylko jeden apap, jak juz glowa pekala, a latynosi bawili sie wokol namietnie. Ale co pomoglo najbardziej? Otoz coca. To bardzo niewychowawczy fragment. Ale moge powiedziec, ze to z zalecenia lekarza wrecz. A juz na 100% farmaceutki. Otoz rzeczona mila, mloda, ladna i wyksztalcona kobieta widzac moj sprzeciw wobec antybiotykow, skonsulowawszy sie jeszcze dodatkowo przez telefon, zalecila coce rzuta z soda. Bo trzeba Wam wiedziec, ze coca potrzebuje katalizatora by wyzwolic moc. Soda jest ok, ale ma zly smak. Lepsza jest glina albo popiol. Miesza sie to i wtedy wydziela sie sok mocny, od razu polik dretwieje. Efekt znieczulajacy na gardlo jest natychmiastowy, a leczniczy podobno tez mocny (podobno rowniez na zoladek, nie mowic o chorobie wysokosciowej czy zwyklym zmeczeniu lub glodzie). Jak u dentysty.
Coca. Just do it!

Cusco - Santa Maria - Santa Teresa - hydro - Aguas Calientes - Machu Picchu - Wayna Picchu


Helene i Björn



Santa Teresa, miasto z budek


w policzku coca


Machu Picchu w calej okazalosci


Ja z Björnem na szczycie Wayna Picchu

Duzo by trzeba pisac, bo wiele sie wydarzylo, a mi sie nie chce, odpoczywam. A bylo w skrocie tak: z Helena (ktora choc mieszka w Szwecji to jest Szwajcarka z ojca Norwega i przez to zamieszanie mowi 6 jezykami mimo wieku mlodego) i Björnem ruszylem taxa do slynnej hydroelektrowni, ostatni etap przed Machu dla tych, ktorzy wybieraja alternatywna droge. Tam rusza sie 10 km po torach by dotrzec do Aguas Calientes, bazy wypadowej w gory. Droga swietna, tylko uwaga na pociag! Wszystko wyglada jak zaginiony swiat, jakies maszyny, kolejowe instalacje porosniete i zawlaszczone przez dzungle). Juan Carlos polecil nam nocleg i rzeczywiscie miejsce bylo niezle. Zastalismy tam zreszta cala ekipe, ubrany na bialo, w szaliku i rogowych oprawkach Juan Carlos, mowiacy z emfaza i gestykulujacy przy tym dlonmi zdobnymi w sygnety. Mimo znajomosci z wlascicielem chcial dolaczyc do mojej skromnej dwojki ;-), kto zgadnie co moglo nim powodowac? (Nic z tego nie wyszlo, ale Juan Carlos, wlasciciel niezlego hotelu w Cusco nadal namawia na wypoczynek po trudach podrozy w jego oazie). Spotkalem tam tez Norwega i jego zone Hanne, Polke, Anglika (idac torami po zmroku wpadl w dziure, a sa ich tam dziesiatki, szczegolnie przy prowizorycznych przeprawach i rozdarl noge – w Poludniowej jest kilka miesiecy, drecza go rozne niezindentyfikowane choroby, stracil bardzo na wadze i ciagle na antybiotykach, powtarza jednak uparcie, ze to cena podrozowania) i Hiszpana. Bylimy tez my, czyli Helene, Björn i ja. Komplet. Przy kolacji w dzielnicy nieturystycznej, spotkalem moja polska grupe. Szybkie spanie i przed 6 rano atak na gore. Wszystko na piechote. Najpierw schody Inka, 1500 podobno. Potem od razu na szczyt Wayna Picchu, to gora zawsze widoczna za Machu (tez na moim zdjeciu). Po czym zaczelismy chodzic po calym inkaskim miescie. Na zywo robi niesamowite wrazenie, balem sie wydmuszki, ale to arcydzielo. Powstalo w epoce bronzu, do lupania kamienie nie uzywali zelaza, a mimo to jest to robota arcymisterna, bloki polaczone ze soba bez spoiwa. Przede wszystkim jednak powala rozmach, to po prostu scieta wielka gora, zamieniona w miasto. Miasto, ktore nigdy nie zostalo dokonczone, opuszczone podobno przez Inkow celowo, by nie zostalo znalezione przez konkwistadorow. I rzeczywiscie Hiszpanie go nie odnalezli, zostalo odkryte dla swiata dopiero w 1911 przez Hirama Binghama. Spaleni sloncem krazylismy po ruinach przez kilka godzin. Zejscie bylo w tempie ekspresowym, szybki obiad i do pociagu. Pociagi tutejsze nie skrecaja, tylko robia trawersy jak ludzie i zwierzeta w gorach. Pociag sie cofa i wraca tarasem nizej. I tak do osiagniecia pozadanego poziomu. By dostac sie na stacje w Cusco jezdzilismy w przod i do tylu 5 razy. Ale trzeba przywyknac jak do tego, ze slomki w knajpach nie sa jednorazowe, zuzyty papier toaletowy wrzuca sie do kosza obok, sprzedawcy na panstwowych posadach olewaja cie tak, ze polskie zycie biurowe przy tym to dynamit, a 10 min to zawsze godzina. Itd.

PS Na Machu spotkalismy grupe Szwedow, ktorzy grupowo orzekli, ze jestem podobny do Russella Crowe, nie byloby w tym nic dziwnego gdyby nie pewien list od przypadkowej dziewczyny na naszejklasie i kilka anegdotycznych zdarzen, wlasnie z tym rzekomym podobienstwem zwiazanych. Nie mam wyboru, musze przypakowac do gabarytow pierwowzoru ;)

Sunday, April 27, 2008

Santa Teresa

Z Cusco po 6 godzinach serpentynami w gorach dotarlismy do Santa Maria. Widoki obledne, ale mi glowe rozsadza, jestem gluchy prez przyblokowane wysokoscia i choroba uszy. Potem kolejne dwie do Santa Teresa. Droga szutrowa waska na jeden samochod wysoko w gorach, poprzecinana strumieniami. Adrenalina pewnie by mi skoczyla, ale jestem tak przytlumiony, ze tylko czekam konca podrozy nad przepasciami. Dojezdzamy. Siadamy w 5 przy stole, ja nie chce wstrzymywac grupy, spieszacej na Machu Picchu, im widze nie usmiecha sie czekac. Slabo sie to klei, nawet nie mozna napisac ze ¨wsrod serdecznych przyjaciol, psy zajaca zjadly¨, bo nasza znajomosc niescementowana. Zdecydowalem sie sam zostac w Santa Teresa. Diura zbudowana z budek pokrytych blacha falista. Kupuje cytryny, dostaje od milej starszej pani miod w plastikowym kubku. Lykam apap. Moim najwieksym przyjacielem okazuje sie grzalka. Grzalka ktora wszyscy uznali za najzbedniejszy przedmiot w podrozy. Robie sobie goracy napitek, pije duzo wody. Mam bardzo malo rzeczy, podreczny worek. Nie znam hiszpanskiego, nie jestem sie w stanie skomunikowac z ludzmi, uzywajac kilku znanych slow kupuje bulki, czosnek, (imbiru nie ma, dzieki Dobrochna za smsa z nazwa imbiru po hiszpansku!). Klade sie wiec w ciuchach do spiwora juz o 18.00, Arcyciezka noc. Rozsadza mi glowe, katar, bol gardla, A wokol latynoska noc, telewizory i glosniki na caly regulator. Krzyki, tluczone butelki. Spie jak w malignie, z goraczka. W nocy ulewa, wali deszcz o blache falista. Dociagam rana. Wypocilem i wygrzalem. Po czarnej nocy, splukany deszczem dzien. W moim miejscu gospodyni daje synom sniadanie: rosol, gore cebiche. Lituje sie nade mna i daje mi ser i bulki, limonki i herbate. Ruszam, wiem ze w hostelu na innej ulicy zatrzymala sie para Szwedow. Spotykam sie z nimi. Poznaje jeszcze Norwega, Peruwianczyka i Anglika. Pijemy mate de coca. Jest cieplo, przeciera sie niebo, wokol gory, ludzie handluja na ulicach. Ruch, busiki wypelnione po brzegi ludzmi, ruszty rozsrawione na ulicy, kazdy sie krata. Okazuje sie ze Norweg ma zone Polke. Poznaje ja, bardzo sympatyczna. Zabieram sie z nimi za chwile do hydroelektrowni. Razem ruszymy do Aquas Calientes, a stamtad na Machu Picchu. Tym samym nie spotkam swojej grupy, moze spotkamy sie w Cusco. Ale karta sie odwraca, wszedzie mozna spotkac towarzyszy podrozy. Lewe ucho nie slyszy, ale ruszam w droge.

Saturday, April 26, 2008

So, so salty!


Przedwczoraj wsiadlem o 17.00 do autobusu na trasie Arequipa – Cusco. Dlaczego facet obok mnie siedzi w czapie, czterech swetrach, kurtce i na dodatek ma chuste na kolanach? No nic, taki styl pasterski, mocno daje owca i serem. Myslalem ze to bedzie moj jedyny problem. Autobus ma ubikacje i video! Leci film z Chuckiem Norrisem, oczywiscie za glosno, tu zawsze wszysko jest za glosno. Jedziemy, ja w polarze i grubych skarpetach, spodnie krotkie. Temperatura spada. Jest zimno. Staram sie byc tak blisko ciepla pasterza jak to tylko mozliwe i niepodejrzane. Temperatura spada. Z ubikacji wieje. Gory wokol, autobus sie ciagle wspina. Coraz zimniej. Kazdy element wyposazenia autobusu postrzegam jako mozliwe ubranie. Wodze wzrokiem za wysiadajacymi czy aby przypakiem nie zapomna o kocu, pledzie, chuscie. Niestety. Juz wiem ze ta podroz mnie zalatwi. Spiwor niedostepny w luku bagazowym. 24.00 – rece mam zgrabiale. Czas wlecze sie, gardlo boli, uszy strzelaja. Przez chile zaczepiam stopy o czyjs spiwor, 10 minut ciepla. W koncu biore plaszcz foliowy przeciwdeszczowy z kiosku za 5zl i owijam odkryte lydki, potem owijam je wilgotnym jeszcze recznikiem po kapielach w goracych zrodlach Chivay (tak, goracych!). Stopy wyjmuje z sandalow i wkladam w worek na bagaz podreczny. Niewiele to daje. Docieramy dopiero nad ranem. Choroba jest pewna, gra tylko idzie o to na ile powazna. Pije zoladkowa gorzka, mate de coca, wchodze w spiwor i odmarzam. Oczywiscie niewiele to dalo. To przedwczoraj, dzisiaj gardlo boli jak cholera. Bylem w saunie. Lykam tutejsze specyfiki, byle naturalne. Polopiryne, ktora odobno nie jest wskazana na tej wysokosci (3400m n.p.m.)
Jutro skoro swit mam ruszac na Machu Picchu. Znacie jakies sposoby by sie szybko postawic?
No i plucze gardlo sola, duzo soli. Nazwa bloga nabiera nowego znaczenia.
Naprawde jest so salty!
PS Jak widzicie jestem zapatulony po uszy ,)

Wreszcie jakies foty















Voy, ziemniakow sa dziesatki rodzajow i sa naprawde dobre!








Ciagle parady, Arequipa, zolnierze maszeruja w kazda niedziele, dzieci maszeruja tez.















Cuy, czyli swinka, jedno z normalniejszych dan kuchni peruwianskiej




















Widok typowy, wszystko sie tu sypie, wszystko sklecone z drutu i blachy falistej (oprocz pozostalosci czasow kolonialnych - przepych i starych kultur - ruiny niestety)




















Mieszkaniec osady na dnie kanionu Colca. Mysli jak czymychnac do swiata ,-?




















Typowy kosciolek w Andach.
















Droga















Kondory















Kapelusze nawet u najwiekszego biedaka, kobiety zawsze w tradycyjnych strojach, mimo upalu - a to kilka warstw. Mezczyzni czesto rezygnuja z tradycyjnego ubioru















Kaktusy wszedzie, te czerowne bulwy sie je, nazywa to sie tuna, jest bardzo dobre, slodkie, ale uwaga na kolce, dlonie gringo nie sa odporne.




















Typowa kafejka internetowa, z takich miejsc staram sie nadawac.




















Dziewczynki ze szkoly w Andach graja w gume, mundurki nawet w zapadlej wiosce w gorach!















Pierwszy nocleg, Hotel Espana w Limie, przepych kolonialny, a mimo to tanio, tylko karaluchy wszedzie, jak w calym tym miescie.















Obrazek dosyc typowy, kobiety w chustach nosza dzieci na plecach, stroje codzienne, nie cepelia.















Znowu w drodze.




















Wieksze pakunki przewozi sie na dachu autobusu, nikt nie pomaga w tym kobietom, bylem swiadkiem jak siedzacy obok mnie mlody facet poprosil stojaca obok niego starowinke o odkrecenie butelki wody. Maczyzm ma rozne postacie.




















Typowy lokalny srodek transportu, ludzie, zwierzeta, produkty - wszystko jedzie razem na pace.















Uliczny, mobilny straganik z ananasami.















Nasza piatka w dniu spotkania we wspomnianym hotelu Espana w Limie. Od lewej: Gosia, Piotr, ja, Marcin, druga Gosia