Saturday, May 10, 2008

1 dzien

Uwazna Czytelniczka pyta czy aby blog nie jest podrasowany i rzeczywiscie wiode zycie wagabondy. Odpowiadam niezwlocznie. Tak, miewam chwile trudne. Dajmy na to nie dalej jak wczoraj obralem kierunek bez planu i nieoczekiwanie znalazlem sie w krolestwie warsztatow samochodowych. A haslo z mojego muru: “Time is love” zastapilo inne, pobieznie jedynie pokrewne: “Fuck all day… Fuck all night”. Po drodze mijalem puste magazyny, silownie (gym Spinosa, czy watla roznica miedzy z a s usprawiedliwia watlych filozofow?), chlopca – androida zachecajacego do wybrania czegos z bogatej kolekcji lekko poszarzalych z braku ruchu fartuchow, tak popularnych w branzy medycznej. Mijalem tez grupy ortodoksyjnych Zydow, szklarzy (na ile bezkompromisowych w szybownictwie nie wiem nic). Mozna by uznac te fragmenty podrozy przez miasto za stracone, ba, mozna by wrecz twierdzic bezczelnie, ze po prostu zabladzilem i nie potrafilem znalezc drogi nawet po tym, jak nie bez wstydu wyciagnalem tkwiaca gleboko w worku na placach mape. Podkreslac, ze ostatecznie wrocilem jak niepyszny po wlasnych sladach, tlumaczac przed samym soba szybszy oddech tempem wedrowki a nie pozna, pozmroczna pora zwiedzania slabo oswietlonych warsztatow i firm oponiarskich (choc ograniczalem sie tylko do tych handlujacych sprzetem mocno przechodzonym i gdzie interesu pilnowal zwykle jeden, za to bardzo duzy pies).
To wszystko mozna by kleic w argument na rzecz dowiedzenia porazki. Wystarczy przeciez te przepuszczone przez palce godziny skonfrontowac z tym, co Buenos mialo w tym czasie do zaoferowania, wymienmy pierwsze z brzegu: oszalamiajace przedstawienia na deskach Centrum Borgesa czy dyskretne i uwodzicielskie milongi w teatrzykach San Telmo.
Nie we wszystkim jednak zdaje sie na przypadek. Zwalasza jesc nie warto przypadkowo. Jako ze ograniczona moja hiszpanszczyzna pozwala mi zjesc niewiele, a moze raczej nie w ilosci problem a w zamawianiu rzeczy nowych. Nie zawsze mozna wycelowac palcem w talerz sasiada wyrywajac sie z zamknietego kregu potraw znanych. Czytam wiec. Napedzany wczoraj zadza zjedzenia czegos dobrego po calodniowym poscie, porzucilem wizerunek bywalca i chlopaka lokalnego, ktory przestrzen Palermo Viejo przemierza z rekami w kieszeniach jak swoja i zrobilem to czego nie lubie, oznakowalem sie mapa. Ruszylem jak skaut idacy na azymut do znaku z szyszek po pierwsza brazowa odznake tropiciela. (Mala dygresja, moj cynizm ma podbudowe historyczna, otoz swoje pierwsze i jedyne sprawnosci harcerskie zdobylem wraz z gorzkim doswiadczeniem splugawienia doroslego swiata – otoz wylosowalem je z papierowej torby jadac na oboz harcerski oplaciwszy wczesniej skladki wstecz za poltora roku. Podla ta historia jest jeszcze podlejsza, otoz “tropiciela” nie przyniosl mi nawet przypadek, wymienilem sie za “spiewaka”, uznajac ze kazde oszustwo ma granice).
Do rzeczy. Nie znalazlem. Nie znalazlem "Artemizji" serwujacej - jak napisano - kuchnie semiwegetarianska (tzn. dostaniecie tam miecho, acz wstydliwie ukryte na sportowych stronach menú). Po prostu po raz kolejny Lonely Planet Buenos Aires 2005 okazal sie nieaktualny. Cos tam juz wyroslo, inne zgaslo, gdzies przenioslo – sie. No wiec byle do domu, zawsze jest supermercado “Los Angeles” i pizzería “Pizza y Café”. I tylko w skroniach pulsuje namietne i pelne buntu: Nie tak to mialo dzisiaj byc, przy piatku. Dotarlszy wiec do domu zataczam jeszcze jedno kolo by natrafic na knajpe tylez przyjemna co pusta. Wchodze. Sympatyczny wlasciciel dopytuje z nieukrywanym zdumieniem czy ja aby na pewno na obiad (jest dopiero po 20) i czy to mozliwe, ze sam? Oba te klopotliwe pytania kwituje jednym szybkim skinieniem glowy. Bycie pierwszym i jedynym klientem ma same zalety (oprocz oczywistych wad, do ktorych niewatpliwie zaliczyc nalezy zabijanie czasu potrzebnego kuchni kompulsywnym czytaniem nudnego przewodnika). Najpierw czekadla. Pyszne pikle, grzybki, cukinie i co tam jeszcze, krotko: marynatki (wedlug receptury hiszpanskiej babki wlasciciela). Kielich wina przepastny. Woda. Grzanki ziolami przetarte. Chwile rozmawiamy o glownym zamowieniu. Idzie to tak, on: co chcesz, ja: co macie dobrego; mamy to co chcesz; co chce? to chcesz? to wlasnie.
I rzeczywiscie , TO bife de chorizo jest nie do pobicia. Nie towarzysza mu jakies obmierzle frytki ni nawet kartofle, tylko przypieczone papryczki, grzyby, salaty. I jeszcze na moja wielka tesknote za zielenina/surowizna wielka misa roznych lisci, pomidorow z oliwa.Wiec jeszcze jeden kielich wina splukany woda czysta, przejrzysta. I deser, mus z owocami, (skad te maliny pachnace pod koniec jesieni?). I espresso. I kwita, najlepiej wydane 80 peso. W glowie przyjemnie sie kolysze dzien caly, do domu blisko. I dostalem magnes na lodowe: Parrilla Restaurante Al Interior, tel. 4779-2463. Maja tez na wynos. Polecam!





1 comment:

Anonymous said...

Każda lektura, a przyznam, że było ich kilka, na zakończenie wzbudzała u mnie przemoże uczucie głodu (a o linię, cholibka, trzeba dbać), co gorsza, dotkliwa była świadomość że full estaw "na wynos" miedzynarodowy nie przejdzie
Pozdr.