Saturday, May 3, 2008

Isla del Sol


trzcinowe, sztuczne wyspy na jeziorze Titicaca

fiesta w Copacabanie


na lodzi w drodze na wyspe Taquilla


tragarze szyb


Copacabana, Bolivia

jw

jw



wyspy szczesliwe

fiesta

5 w komplecie

kobiety na fali


Copacabana, Boliwia

blizniaczki na Taquilli

Copacabana, fiesta ku czci Chrystusa

Isla del Sol i Sol


moje ostatnie koordynaty, wysokosc ponad 4100 m npm

Z Machu Picchu do Puno nocnym, tam bez przystanku lodzia na wyspy zbudowane z trzciny na jeziorze Titicaca. Mieszane wrazenie, nie tylko wyspy byly dla mnie sztuczne. Brudne dzieciaki fotografowane przez turystow, choc moze maja na tym wielkim jeziorze enklawy nie wystawione na zer. Potem wyspa Taquilla. Zupelnie inne ciuchy maja lokalni (i zwyczaje, jakby caly czas byli na lekkim haju, Kobe – liscie! - tu wszyscy wala caly dzien, faceci maja specjalne woreczki przy pasie i czestuja sie jak papierosami). Ja spalony sloncem niemilosiernie. Wygladam jak mutant, glowa Mulata na korpusie Angola. Oblaze platami, ale uzyskalem odcien nie do osiagniecia przy opalaniu sie na malych wysokosciach.
Powrot. Mamy jechac nocnym do granicy. Bunt zalogi. Zostajemy na noc w milym hostelu. Ruszamy rano do granicy Boliwijskiej. Przekraczamy, autobus na peruwianskich tablicach musi zostac, przechodzimy na piechote i jedziemy minibusem. Wszedzie foty Evo Moralesa o fryzurze Wodeckiego. Jestesmy w Copacabanie. Orientuje sie ze na granicy w autobusie zostal moj softshell z gpsem w srodku. Biegne pod gore, co na tych wysokosciach rozwala pluca, wymieniam pare dolcow, wskakuje do pierwszej taxowki i krzycze: granica, rzucam tez ¨rapido, rapido¨. Smigamy z zawrotna predkoscia, jeszcze jest! Zabieram kurtke. Cala powrotna droge kaszle mimo ssania cukierkow (tez z koki). Na miejscu okazuje sie ze za chwile odchodzi ostatnia lodz na Wyspe Slonca. Jak to Sol ma nie byc na Isla del Sol? Wieje, jesioro wielkie jak morze. Jestem. Droga pod gore i schronisko. Ludzie senni, ale sympatyczni. Niestety dopadla mnie choroba podroznikow - biegunka podróżna, zwana też zemstą Montezumy. Poza tym jest wysoko, czlowiek meczy sie podwojnie. Biore Laremid. Ogladam gwiazdy, sa cholernie blisko. Spac. Jeszcze tylko kilka naparow z munio, lokalnego krzaka pachnacego mieta, na zoladek. Wstaje rano. Ruszam na pobliska gore, szczyt, gps pokazuje ponad 4100. Szybki marsz na dol do zatoki i mala krypa do Copacabany. Jestesmy sloczeni w malej, krytej lodce jak uciekinierzy z Kuby, woda prawie przelewa sie przez burte, spaliny wala do srodka. Docieramy. Hostel z widokiem na zatoke. Obiad, wreszcie, warzywa, zupa z tomatow i butelka chilijskiego wina na dwoch. Podobno niedobrze na tych wysokosciach, ale czerwone buduje czerwone krwinki a te na wysokosci potrzebne ,) No i zoladkowi na odsiecz, czerwone doskonale. W miescie fiesta, ktora mnie porywa. Male Rio. Zespoly tancerzy, wszyscy przebrani, pijemy jeszcze duzo piwa z poznanymi ludzmi, kibicuja tancerzom cale rodziny. Pijemy. Fiesta trwa caly dzien, tancze z nimi, gringo w tancu wzbudza entuzjazm, bawimy sie w szalenczym, transowym rytmie podawanym przez bebny wsparane trabkami i trabami do zmroku. Sprzedaja jedzenie, niesamowity gwar, to swieto religijne na czesc Chrystusa. Chyba malo gdzie sie Go czci tak hucznie. Padam, ale jest dobrze. Bilety do La Paz na jutro rano juz kupione. I uzywany przewodnik po Buenos Aires w swietnym malym sklepiku tez. Cobym nie mial wyjscia!

PS Historia z Russellem Crowem trwa! Wczoraj na Russella zaczepily mnie w hostelu dwie dziewczyny z Izralea, zgodzilem sie na fote nawet ;)

2 comments:

Anonymous said...

Zazdroszczę Ci Miszelu! To wszystko wygląda na fantastyczną przygodę:-)
jowiśka

Unknown said...

Wspaniałe zdjęcia i uroczy tekst.Czekam na dalszy ciąg.Pozdrawiam.